czwartek, 25 stycznia 2018

Hel - VII-2010

      Kiedyś śledziłam zapowiedzi pogodowe w górach. Teraz to, co dla żeglarzy. Nie oznacza to jednak, że porzuciłam góry, ale można mieć przecież kilka zamiłowań. Zatem, prognozy pogodowe były dobre, więc zdecydowaliśmy się płynąć na Hel. Dla mnie to była największa, jak dotychczas wyprawa. Czyste niebo, spokojna woda, gorące słońce i lekki wiaterek chłodzący rozgrzane ciało, a pod nami miejscami ponad 60 metrów głębokość wody. Bez pośpiechu, po trzech godzinach byliśmy na miejscu.  



        Na Helu tłoku nie było ani w porcie jachtowym, ani na ulicach, na plaży czy w knajpkach. Niby już sezon, a wszystko jak gdyby dopiero czekało. Dla nas jednak taki spokój był w sam raz. Trochę zwiedziliśmy miasto, w tym miejscowe muzeum.




          Woda przy brzegu, od strony morza, ciepła ale brudna. Aż gęsta od zanieczyszczeń, może dlatego brak było  kąpiących się. Ci byli na plaży od strony zatoki. Tutaj było czyściej, ale woda za to zimniejsza. My spędzaliśmy czas głównie na przystani,




 obserwując wejścia i wyjścia rożnych jednostek.





Jak zwykle, z pobytu przywiozłam fotki. Hel wieczorem.  Zachody, to chyba szczególny temat do fotografowania.
















     
    Rano nakarmiliśmy foki….
 ….i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Z pierwszego w tym dniu rejsu, wracała do portu „Święta Teresa”, …

…a przed nami, zanim dotarliśmy do domu, tylko woda.

  
/ lipiec 2010/

Brak komentarzy: