środa, 19 czerwca 2019

Bieszczady i nie tylko


              Decyzja o tegorocznym wyjeździe w czerwcu, zapadła jesienią ubiegłego roku. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas dokąd. Poznawaliśmy wtedy zachodniopomorskie. Zimą, wędrując po blogach, natrafiłam na blog  Chata Magoda . Przeczytałam cały, a nawet kupiłam książkę i to zadecydowało o kierunku naszej wycieczki. Jeszcze zimą opracowałam plan i zarezerwowałam noclegi, bo w chacie jest tylko kameralnie, pięć pokoi i ktoś mógłby nas wyprzedzić, a ja zapragnęłam właśnie TAM. Wszystko opracowane było w szczegółach jak zawsze. Kiedy, co, w jakim czasie. Nie zaplanowałam tylko, a właściwie nie przewidziałam pogody.  Przedsionek  piekła nie był zbyt miły, ale daliśmy radę pomimo to. Zresztą gdyby padało byłoby jeszcze gorzej. Na Bieszczady zaplanowałam sześć dni, ale po kolei. 
              Wyruszyliśmy w piątek o dziewiątej. Trochę późno. Według planu miała być ósma, ale znajomym pasowało dopiero o dziewiątej. Pierwotnie chcieliśmy autostradą i gierkówką do Krakowa, a potem autostradą na Rzeszów, ale roboty na odcinku Łódź - Częstochowa spowodowały korektę. Autostradą tylko do Łodzi w trzy godziny i na 23 zjeździe zjechaliśmy z autostrady. Zatrzymał nas tam Dwór Giemzów.  Dwustu letni dwór znajduje się zaledwie 500 metrów od autostrady. Zieleń i spokój zabytkowego parku gwarantują relaks i wytchnienie w podróży. Dwór Giemzów to miejsce pełne historii.   Klasycystyczne założenie parkowo-dworskie z 1766 roku, mecenatu szambelana Jego Królewskiej Mości  hrabiego Ludwika Szymona Gutakowskiego, wielkiego miłośnika rolnictwa, członka wolnomularstwa, prezesa senatu, rady Stanu. Dla nas posłużyło na oddech i miejsca na kawę.



               Na obiad było jeszcze za wcześnie. Ruszyliśmy więc dalej,  kierunek Tarnów. W Sulejowie zrobiliśmy kolejny postój. Tym razem na obiad. Zatrzymaliśmy się w restauracji przyhotelowej Podklasztorze o ładnie brzmiącej nazwie "Miód i wino". Znajduje się ona w zespole klasztornym opactwa cysterskiego. Jest to  jeden z najlepiej zachowanych zespołów pocysterskich w Polsce. 


                Niestety ze względu na ulewę jak się zerwała zrezygnowaliśmy z jego zwiedzania.







          Deszcz był tak ulewny, że studzienki odpływowe w jezdniach nie nadążały zbierać wody. Spływała po chodnikach, bo z jezdni przelewała się przez krawężniki. Na szczęście, my byliśmy już bezpieczni w aucie. Miejscem docelowym pierwszego dnia był Tarnów


         
         W Tarnowie można by zostać na dłużej, ale na nas czekały Bieszczady. Ruszyliśmy więc dalej.


            O jedenastej byliśmy w Krośnie. To jedno z większych miasteczek na trasie. Jego historia  sięga ponad 6000 lat, kiedy to pojawiły się pierwsze skupiska ludzi na tych terenach. Pierwsze udokumentowane zapisy dotyczą czasów pierwszych Piastów czyli początków historii Polski. Krosno stanowiło regularny, zwarty układ urbanistyczny z czworokątnym Rynkiem i wychodzącą z niego  siecią ulic. Z Rynku wybiegały symetrycznie w kierunkach na południe i północ po trzy ulice, które zbiegały się przy bramach miejskich.
W mieście są średniowieczne kościoły i zabytkowe kamieniczki, usytuowane głównie w obrębie Rynku. Kawa i lody w kawiarni usytuowanej w podcieniach kamienicy przy rynku były o tej porze w sam raz.










               Z Krosna  trasa wiodła już prosto do Lutowisk. 


              Bieszczady - dzień pierwszy


           Bieszczady - dzień drugi


                   Kolejny , trzeci dzień nie sprostał oczekiwaniom. Już w nocy miałam kłopoty. Zbudziłam się o trzeciej w nocy ze strasznymi zawrotami głowy. Jak przed dziewięciu laty miałam w głowie poluźniony wirujący talerzyk. Przestraszyłam się i zaczęłam myśleć o powrocie. Wypiłam chyba dwa litry wody, aby polepszyć krążenie i bezsennie dotrwałam do rana. Znajomi musieli sami realizować kolejny punkt, wejście na Połoninę Caryńską, a ja z Jurkiem zostałam w Magodzie. Na śniadanie nie miałam absolutnie ochoty, talerzyk w głowie wirował i miałam nudności. Dospałam więc noc i około południa wstałam. Zrobiło mi się odrobinę lepiej, więc wstąpiła nadzieja, że to nie poważna choroba, a raczej od słońca i gorąca. Pojechaliśmy, bo na pieszo byłam zbyt słaba, do Lutowisk. 
           W Galerii-Kawiarni “ U Biesa i Czada”  był pyszny żurek i naleśniki z jagodami.
Głodnych wiedzy o Bieszczadach nakarmią tam też dobrą lekturą, pragnących poznania twórczości bieszczadzkiej uraczą różnorodnością prac lokalnych artystów. W  kawiarni z nastrojową muzyką i zacisznym wnętrzem, bez pośpiechu można się zrelaksować. A do tego bardzo miła obsługa.


                Zajrzeliśmy też do Galerii.



      Vis a wis Galerii niszczejący budynek.


             Przez resztę dnia odpoczywałam. Dużo spałam i regenerowałam siły. Było mi trochę lepiej, ale z wieczoru na tarasie też zrezygnowałam. 



       Bieszczady - dzień piąty  czyli Lesko Uherce Mineralne i to co po drodze.


                    Bieszczady - dzień szósty


                      Bieszczady - wokół Lutowisk


 

                Po wyjeździe z Magody, na początek ruszyliśmy do Sanoka miasta królewskiego. 


                     Posileni  sanockimi proziakami ruszyliśmy do Przemyśla. Po serpentynowej drodze najpierw był punkt widokowy na Bieszczady w Górach Słonnych. Słońce było tak ostre, że trudno było coś dojrzeć, a o fotce nawet nie myśleć.

                              

          Serpentynowa droga była dla nas trochę zaskoczeniem. Nie spodziewaliśmy się, że tak będzie, ale trzeba przyznać, że była bardzo malownicza.






           O piętnastej byliśmy w Przemyślu.

 
       Nocleg mieliśmy w Krasiczynie. W zamkowej powozowni. Było więc też zwiedzanie.


        Po śniadaniu ruszyliśmy w ostatni już dzień naszej wyprawy. Teraz już kierunek powrotny. Pierwsze były Bolestraszyce


        Nasyceni pięknem przyrody pognaliśmy do  Jarosławia. Najpierw wiejska droga na wielkiej równinie.

 
                      No i w samo południe Jarosław


           W Jarosławiu miejsc polecanych do zwiedzania jest dużo. My ruszyliśmy dalej, do Przeworska.


            Kolejny był  Łańcut


                     Pożegnaliśmy Łańcut i pomału żegnaliśmy podkarpackie. Pozostała jeszcze stolica regionu, Rzeszów


            Rzeszów ma wiele do zaoferowania. Dla nas był przystankiem na noc. Kolejnego dnia 
czekała nas daleka i trudna, bo w wielkim upale droga. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy do domu. Jak to dobrze, że mamy autostrady.

2 komentarze:

Kasia Dudziak pisze...

Bieszczady to Bieszczady. Bardzo mnie skusiłaś ta Chatą Magoda. Super klimat.

♥ Łucja-Maria ♥ pisze...

Widzę, że przed zamkiem w Łańcucie w dalszym ciągu kwitną czerwone róże.
Przypuszczam, że tą nieznaną rośliną jest bniec czerwony, lepnica czerwona. Serdecznie pozdrawiam:)