środa, 19 czerwca 2019

Bieszczady i nie tylko - pierwszy dzień

         Lutowiska to wieś leżąca na trasie dużej obwodnicy bieszczadzkiej mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Górnymi i Dolnymi Ustrzykami. Jest siedzibą największej gminy w Polsce o najmniejszym zaludnieniu. Zjeżdżając w dół do Lutowisk, znajduje się punkt widokowy, na którym warto się na chwilę zatrzymać. Przy dobrej widoczności widać stąd najwyższe partie Bieszczadów i oczywiście Berdo i pasmo Otrytu u których stóp leży wieś. Rzuca się też w oczy pięknie odnowiony neogotycki kościół z początku XX wieku. Niestety tym razem widoczność była kiepska, więc i fotki marne.


          W Lutowiskach czekano na nas w Magodzie.


             Chata Magoda to prawie stu letni dom wykonany z drewnianych bali, przeniesiony do Lutowisk ze Świlczy pod Rzeszowem. Ozdabiają go stare przedmioty codziennego użytku z bieszczadzkich terenów, antyki a także inne różne ciekawe przedmioty. Dominują  w nim drewno, kamień, wiklina, naturalne tkaniny,  co  tworzy niepowtarzalny klimat. Wszystko to sprawiło, że zachował wygląd i atmosferę starego domostwa. Jeśli do tego dodamy życzliwe podejście gospodarzy, pyszne domowe śniadania i obiady, to muszę powiedzieć, że czułam się tam jak w gościnie u rodziny. Stanowił doskonały punkt wypadowy na poznawanie Bieszczadów, ale też super miejsce, aby się zaszyć w ciszy i wypoczywać. Taras z widokiem na góry, bogato zaopatrzona biblioteczka w książki o Bieszczadach, mini kawiarenka dostępna w każdej chwili, no cóż, żyć nie umierać. 









           My rozkoszowaliśmy się tym miejscem, zwłaszcza na tarasie, wieczorami, po obiadokolacji, po wieczornym spacerze po okolicy, przy kawie i kieliszku nalewki, przy świetle księżyca prawie w pełni i błyszczących gwiazdach. Wspominaliśmy miejsca w których byliśmy, dyskutowaliśmy o życiu ludzi, których już nie ma, o naszym życiu i o Bieszczadach. Większą część dnia spędzaliśmy w tzw. terenie. Przyjechaliśmy przecież poznać Bieszczady. Byłam w nich już dwukrotnie, ale prowadzona na sznurku przez przewodnika wycieczki. Ostatni raz przed dwudziestu laty. Poznawanie samodzielne to zupełnie inna bajka. A jest co zwiedzać. Co prawda współczesny wizerunek zaciera trochę ślady poprzedniej historii i cywilizacji, a właściwie jego braku. Warto więc i należy zachować to co pozostało. Kiedyś żyli tam wspólnie Polacy, Rusini, Żydzi i Niemcy.  Oni sami mówili o sobie Galicjanie, bo Polska była dla nich za Wisłą. Spotykali się na jarmarkach w Lesku, Baligrodzie, Ustrzykach Dolnych i oczywiście w Lutowiskach. Mieli tam swoje kościoły, cerkwie i synagogi, bo różniła ich tylko religia, ale ta nie stanowiła żadnego problemu. Żyli w rytmie pór roku, jarmarków, odpustów i swoich świąt religijnych. Uprawiali swoje biedne, jałowe spłachetka pól na zboczach gór, wypasali owce i woły na połoninach, hodowali koniki huculskie, aż przyszła II wojna światowa, która wszystko zmieniła, na zawsze. Nasz pobyt w Bieszczadach trwał sześć dni. Zbyt mało, aby zobaczyć wszystko, ale co nieco nam się udało. W poszczególnych dniach była mieszanka atrakcji, w zależności od trasy, którą wybraliśmy, ale można powiedzieć, że było to śladami cerkwi bieszczadzkich, bieszczadzkie cuda natury, na szlakach, czy miasteczka bieszczadzkie.
              Pierwszego dnia zaplanowane mieliśmy zaledwie pięćdziesięciokilometrowy objazd plus trochę na nogach i niestety spóźniliśmy się na obiadokolację. Trochę przeceniliśmy swoje możliwości, a właściwie to chyba w błąd wprowadziło nas oznakowanie czasu przejścia na trasie, ale po kolei. 
            Z Lutowisk zaledwie trzy kilometry na południe i jest Smolnik. Jest to właściwie nieistniejąca  już wieś, po której pozostała jedynie unikatowa cerkiew bojkowska z XVIII wieku, która znajduje się światowej liście UNESCO. Wokół dzika przyroda, piękne przełomy Sanu ze wspaniałymi progami skalnymi. Dziś niewielka osada przy trasie dużej obwodnicy bieszczadzkiej, której zabudowa powstała  w latach 70-tych XX wieku. Z historyczną wsią Smolnik nie ma wiele wspólnego , bo ta rozciągała się na niewielkim grzbiecie, bliżej Sanu. Założono ją w dobrach Kmitów przed 1580 rokiem. W latach 1944-1951 miejscowość pozostawała w granicach ZSRS. Po regulacji granic w 1951 roku rdzennych mieszkańców wysiedlono pod Lwów, a całą zabudowę rozebrano. Pozostała jedynie cerkiew greckokatolicka p.w. św. Michała Archanioła z 1791 roku. Obok cerkwi znajdują się pozostałości starego cmentarza. 



          Była to już czwarta w kolejności, świątynia w tym miejscu. Jej budowa zakończona została w sierpniu 1791 roku. Przeniesiono do niej całe wyposażenie starej świątyni. Funkcję parafialnej świątyni greckokatolickiej pełniła do 1951 roku. Potem opuszczona  wraz z cerkiewnym cmentarzem była dewastowana, rozgrabiana i zamieniona na magazyn.  Od 1974 roku jest filialnym kościołem rzymskokatolickim  parafii  w Lutowiskach. Była niedziela, ludzie zbierali się na mszę. W kierunku kościółka szedł też nietypowy pochód, wszak Smolnik słynie z produkcji kozich serów.




              Jadąc dalej pętlą bieszczadzką, w Smolniku skręciliśmy na prawo w kierunku Zatwarnicy. Tutaj w Dwerniczku jest wiszący most nad Sanem. Mostów w Bieszczadach jest wiele, ale wiszący tylko w Dwerniczku i choć  nie powala rozmiarem, urozmaica krajobraz. Aby go wypatrzeć, trzeba poszukać między drzewami wieży obserwacyjnej, która jest  wysokim zwieńczeniem mostu. Trafić do niego ponoć nie jest jednak łatwo, bo o ile z daleka wieżę wypatrzymy, to z bliska drzewa zasłaniają ten obiekt. Opisy mówią, aby wypatrywać po lewej stronie drogi małej tabliczki  z napisem „punkt czerpania wody”. Niestety  pozostał po niej tylko kołek, ale była wydeptana ścieżka, więc się nam udało.
          Sam most, jest dość  wysoki i  długi, ale bardzo wąski. Jego położenie może jednak zachwycić. Rozciągają się stamtąd piękne widoki i  panuje  cisza i spokój. Ponoć  nie zawsze jest tam tak kameralnie, bo w tych  okolicach bywają harcerze. To właśnie dla ich potrzeb w latach 70-tych zbudowano tą atrakcję, a zaraz za mostem  ma znajdować się  brama ich stanicy. My widzieliśmy tam tylko wysokie trawy.  






             Dwerniczku znajduje się rezerwat śnieżycy wiosennej. Niestety, aby ją zobaczyć trzeba przyjechać w to miejsce  wczesną wiosną.  Za skrzyżowaniem w Dwerniczku jest punktem wyjścia tras znakowanych na Magurę Stuposiańską i Przysłup Caryński oraz na Otryt. Ścieżką przyrodniczo-historyczną, głównie przez las, doszliśmy  do Chaty Socjologa. Znajduje się ona na na wysokości 896 metrów n.p.m, na grzbiecie jednego z najdzikszych pasm bieszczadzkich, jakim jest Otryt. Nie ma stamtąd spektakularnych widoków, ale urodą jest ta dzikość. Bez prądu, na starej, drewnem palonej kuchni, w żeliwnych garnkach gotują wodę, za darmo można się częstować herbatą, bo każdy kto tam kiedyś był, zostawia coś, na przykład herbatę, kawę, cukier. Gorzej, jak mówi gospodarz, gdy zostawi mięso.




              Zejście było chyba trudniejsze, bo miejscami były gliniaste bajora i bardzo ślisko. Trzeba było szukać miejsca, aby przejść w miarę suchą nogą i aby się nie poślizgnąć.


        W Chmielu, tuż przy drodze, zaraz za tablicą oznaczającą teren zabudowany,  znajdują się chmielowe kaskady na Sanie. Nie jest to żadna wielka rewelacja, jednak ma swój urok. Że ma swoich amatorów świadczą balustrady. Dość prymitywne, ale są, bo na kaskady można spoglądać przez prześwity w gałęziach i z wysokiej skarpy. Jednak miejscowe władze do atrakcji się nie przyznają, bo brak tam jakiegokolwiek oznakowania.




           Chmiel to niewielka miejscowość, która została założona około 1502 roku, a jej nazwa pochodzi zapewne od rosnącego tam dzikiego chmielu. W latach 70-tych XX wieku zamieszkało tam kilka ciekawych postaci m. in. Zofia Komeda -Trzcińska, wdowa po Krzysztowie Komedzie, czy  pisarz i scenarzysta Jerzy Janicki. Do legendy przeszedł okres  lat 60-tych XX wieku, kiedy realizowano tam sceny do filmu „Pan Wołodyjowski”.  Wiele przewodników podawało później, że w trakcie kręcenia sceny spalenia Raszkowa reżyser Jerzy Hoffman kazał podpalić miejscową cerkiew. W rzeczywistości spłonęły dwa stare domy, a cerkiew stoi do dziś. Jest to zarazem jedyny ocalały z dawnej zabudowy wsi obiekt. Dawna drewniana cerkiew grekokatolicka pochodzi z 1906 roku i jak większość jest obecnie kościółem rzymskokatolickim. W jej sąsiedztwie zachowała się jedyna w Bieszczadach i jedna z najstarszych w Karpatach płyta nagrobna z pełną inskrypcją pośmiertną z 1641 roku. 
" Roku Bożego 1644
miesiąca lipca 
dnia 14
Tu leży szlachetna
urodzona Pani Feronia
Rodzona córka Pana Ewstafia
Dubrawskoho a małżonka
Pana Joana Orłyckoho
spoczywa tu w wierze
czeka daru, który darem
obiecane w niebie królestwo"

         W 2011 roku płyta została zakonserwowana i przykryta stylowym dachem w formie kaplicy. Na cmentarzu przycerkiewnym warte uwagi są też stare nagrobki miejscowej szlachty i duchownych. 






         O Zatwarnicy czytałam, że jest tam sporo gospodarstw agroturystycznych oraz hotel, a skoro hotel, to założyłam, że i restauracja. Kogut też myślał o niedzieli. Wielki, jak na bieszczadzką wieś, budynek jest, ale to raczej postsocjalistyczny ośrodek wypoczynkowy z jadłodajnią dla zakwaterowanych tam osób. Na zewnątrz brak jakiejkolwiek tablicy informacyjnej. Jedynie parasole od jakiegoś piwa sugerowały, aby zajrzeć, a tam pusto i głucho. Już mieliśmy odjechać, kiedy jakaś Pani zainteresowała się czego szukamy. I jak mówią szukajcie, a znajdziecie..., znaleźliśmy, bo przyjęła nas na obiad. Był rosół i udko z kurczaka z klóskami śląskimi, surówka i kompot. Czyli to co w jadłospisie serwowali swoim gościom od czternastej. Żadnego z gości jednak nie było,a my posileni mogliśmy ruszyć dalej na zwiedzanie.
          Przy końcu wsi droga rozwidla się. W lewo, przez mostek na potoku, dojedziemy, a potem dojdziemy do wodospadu Szepit na potoku Hylaty. Jest to najwyższy wodospad w Bieszczadach na potoku Hylaty. Według oficjalnych informacji ma 8 metrów wysokości. Prawdopodobnie są to dane sprzed lat 70-tych XX wieku, kiedy to wojsko  z Dolnego Śląska pozyskiwało z Hylatego kamień pod budowę drogi. Zmieniło to wygląd wodospadu. Od 1998 roku wodospad ma status pomnika przyrody nieożywionej i obecnie jest częścią Ścieżki Przyrodniczo - Historycznej "Hylaty". 






              W tym rejonie są jeszcze wodospady na Hulskim potoku. Dolny wodospad  znajduje się tuż przy drodze, tzw. stokówce, biegnącej od drogi Zatwarnica - Krywe. Początek drogi przy kościele w Zatwarnicy. Nam nie udało się do niego trafić, ale dotarliśmy do  dawnej wsi, a właściwie pozostałości po niej, do Krywe. Wieś wzmiankowana po raz pierwszy w 1502 roku, należała do Kmitów. W roku 1630 chłopi z Hulskiego i Zatwarnicy napadli na znajdujący się w Krywem dwór kasztelana sanockiego. Słudzy szlacheccy odnieśli rany a dwór został złupiony. W roku 1868 we wsi mieszkała  rodzina szlachty zagrodowej nazwiskiem Pasławscy. Zabudowania dworskie znajdowały się w północnej części wsi pomiędzy Sanem a drogą Hulskie - Tworylne. W roku 1852 był tam dwór murowany, cztery dworskie budynki murowane oraz pięć drewnianych. Na osi dworu w kierunku północnym znajdował się park dworski. W 1932 roku właściciel majątku Stanisław Kopczyński uzyskał zezwolenie na parcelację gruntów i do roku 1939 większość z nich sprzedał chłopom. Zabudowania dworskie spaliły we wrześniu 1945 roku oddziały upowskie.  Do dnia dzisiejszego zachowały się niewielkie ślady po dworze w postaci resztek podmurówki. W roku 1848 we wsi istniała szkoła parafialna do której uczęszczało szczęściu uczniów.  Szkoła działała co najmniej do roku 1868.
        Po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku Krywe zostało przecięte granicą państwową, którą stanowił w tym miejscu San. Jego południowa strona znalazła się na terytorium Niemiec a północna została przyłączona do ZSRR. Po wojnie część południowa wróciła do Polski, natomiast północna pozostała w ZSRR. W czerwcu 1946 roku mieszkańców wysiedlano do Związku Radzieckiego, jednak po wojnie większość z nich ukrywała się w lasach i w efekcie udało się wysiedlić tylko 16 rodzin. Pozostałą część mieszkańców wysiedlił w roku 1947 oddział Ludowego Wojska Polskiego. Wywieziono ich do powiatu Szczecinek. Dziś Krywe to  niewielka drewniana chatka oraz duży drewniany barak. Krywe to także bardzo dobrze zachowane  ruiny cerkwi na wzgórzu Diłok, nikłe pozostałości dworu oraz liczne ale dość słabo czytelne ślady po dawnej zabudowie wsi. W sierpniau 2011 roku w ruinach cerkwi  odbył się ślub jedynych jego mieszkańców - Antoniny i Stanisława Majsterków. We wrześniu 2015 Antonina zginęła w wypadku i została pochowana na cmentarzu w Krywem. Najpierw jechaliśmy autem, a potem piechotą. Do samej cerkwi nie dotarliśmy, bo naglił czas, a i tak spóźniliśmy się na kolację, a szkoda byłoby ją stracić, bo była pyszna / barszcz ukraiński i placuszki z kaszy gryczanej i kalafiora/. Zrobiliśmy w tym dniu 16 kilometrów na nogach. 









Brak komentarzy: