poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Teneryfa i Gomera

              Chociaż sytuacja i wydarzenia na świecie bardzo mnie zniechęcały do wyjazdu, dałam się jednak namówić. Wybór padł na Teneryfę, zwłaszcza, że dostaliśmy propozycję „nie do odrzucenia”. Jeden dzień pobytu trzeba było poświęcić na prezentację działania Klubu RCI. Pan Michał jakiś tam, bo niestety jego nazwisko było ściśle tajne,  zwany też rezydentem, próbował nam zrobić pranie mózgu i oferował coś, ale pod warunkiem, że podpiszemy zaraz, dzisiaj, bez możliwości zastanowienia. Dzisiaj podpisujemy, w ciągu 14 dni wpłacamy 8100 euro, a potem co roku wpłata ileś tam w zamian, za możliwość corocznych wyjazdów do ich apartamentów. Oczywiście przeloty i inne koszty trzeba by było ponosić poza tym. Propozycja może mogłaby być ciekawa, ale nie dla nas, a dla osób lubiących „lenistwo nad basenem”. Przede wszystkim jednak sposób w jaki chciał to załatwić był absolutnie nie do przyjęcia, chociażby z tego powodu, że niby poważny człowiek, prowadzi jakieś sprawy związane z finansami, a nie raczył się nawet przedstawić. Czyżby to był jakiś kant i wolał się pod tym nie podpisywać? Jako niby rezydent też się nie sprawdził, bo, albo był bardzo nie zorientowany, w co nie chce mi się wierzyć, bo jeśli ktoś jest naście lat rezydentem w tym miejscu to chyba wie i powinien wiedzieć o wszystkim, co może się przydać turystom, którym ma służyć pomocą. Niestety pan Michał jakiś tam, twierdził, że na Teneryfie jest tylko jeden przewodnik polskojęzyczny i tylko jedno biuro, tu patrz organizator polskojęzycznych wycieczek fakultatywnych. Kłamał, bo jest i to nie takie, które organizuje wyjazdy oferowane przez pana Michała, bez biletu, bez stałej ceny, a na zasadzie ile uda się wyciągnąć od klienta itd, itd. W trakcie tychże wycieczek, przewodnik, a zarazem kierowca , ciągle zwracał uwagę, aby nie mówić współwycieczkowiczom ile płaciliśmy za wyjazd w którym uczestniczymy. Ale o tym potem. Teneryfa była i jako sama ma sporo do zaoferowania, z czego staraliśmy się korzystać nawet bez pomocy pana Michała.  Lot z miejsca naszego zamieszkania do lotniska Teneryfy południowej, Reina Sofia trwał pięć i pół godziny. Trochę długi. Nie lubię się pałętać po samolocie, więc siedzenie dawało się we znaki. O 13,30 naszego czasu byliśmy na miejscu. Z lotniska taksówką, za dwadzieścia euro, do naszego hotelu w Costa del Silencio dojechaliśmy w piętnaście minut. Rozlokowanie naszej czwórki do apartamentów też nie trwało długo. Apartamenty czteroosobowe, ale do dyspozycji na parę /za 540 złotych za tydzień/ były całkiem fajne. Sypialnia i salon z aneksem kuchennym. Z każdego wyjście na oddzielny balkon. Z balkonu widok na ocean. Niestety znajomi mieli gorszy, bo z widokiem na parking wynajmowanych samochodów.
             Do dyspozycji na miejscu, to co nas nie interesuje, czyli leżaki i basen.
      My preferujemy aktywność i zwiedzanie. Po rozpakowaniu walizek wybraliśmy się na penetrowanie najbliższej okolicy. Wioska Costa del Silencio, oznacza w języku polskim Spokojne Wybrzeże i jak nazwa wskazuje, można znaleźć tam ciszę i spokój, inaczej niż w innych ośrodkach wypoczynkowych na południu wyspy. Wysoki, kamienisty brzeg nie sprzyja moczeniu nóg w oceanie. Są co prawda drabinki pozwalające zejść, ale my nie skorzystaliśmy z nich. Wystarczył nam szum fal rozbijających się o kamienny brzeg i spacer wzdłuż wybrzeża.

  
      W kręgu moich zainteresowań jest też flora i fauna. Teneryfa nie ma zbyt wiele gatunków zwierząt, ale wszędzie jest sporo jaszczurek w kolorze skał wulkanicznych. Rośliny, które tam rosną są inne niż u nas, albo takie, które u nas spotykamy w doniczkach.
  
         Spacer zakończyliśmy w jakiejś knajpce obiadokolacją przy butelce wina.
  
      Następnego dnia mieliśmy spotkać się z rezydentem, niejakim panem Michałem jakimś tam. Tylko dlaczego dopiero i trzynastej? No cóż to nie pan Michał był dla nas, ale my dla pana Michała. Pozostał wiec czas wyłącznie na miejscowy spacer.
Costa del Silencio położona jest na najbardziej na południe wysuniętym krańcu wyspy i posiada ładną promenadę wzdłuż morza, którą dotrzeć można do  sąsiedniej miejscowości Las Galletas.  Jest to wioska rybacka z nadmorską promenadą i portem. Tam też się udaliśmy.

 
      Wioska Las Galletas położona jest bezpośrednio nad morzem i posiada dwie plaże, wąską naturalną plażę żwirową oraz piaszczystą Playa de la Ballena. Ponoć jest to miejsce odpowiednie dla surferów ze względu na silny wiatr i duże fale morskie. Jeden właśnie ćwiczył swoje umiejętności.
      Znajduje się też tam ładna promenada, na której można miło spędzić czas w wielu restauracjach, kawiarniach i winiarniach, oraz zrobić zakupy w sklepach, supermarketach i butikach. Tam był też chyba najbliższy, bankomat. Zatoka oddzielona jest od samej miejscowości przez molo i służy jako port rybacki i jachtowy, w którym obejrzeć można liczne łodzie rybackie, katamarany i jachty.
  
      Tuż przy porcie niewielki targ rybny. Ryby wprost z oceanu czyszczone i sprawiane na miejscu.

  
         Nieco w głąb miejscowości osiedle raczej mieszkaniowe dla miejscowych.
  
      W drodze powrotnej już w  Costa del Silencio natknęliśmy się na uliczkę przy której posadowione są wille z pięknymi przed ogródkami  zupełnie odmiennymi niż nasze, bo kaktusowymi . Nie mogłam się oprzeć, aby nie zrobić zdjęć zza płota.


      O trzynastej pan Michał jakiś tam, przekazał nam garść informacji o miejscowości w której mieszkaliśmy, a które już sami wcześniej zdążyliśmy zdobyć. Zaoferował nam wycieczki za cenę znacznie przekraczającą ceny np w biurze Teneryfa po polsku i umówił nas na prezentację Clubu RCI. Proponował niedzielę, ale nie zgodziliśmy się,  bo planowaliśmy wynająć na dwa dni samochód, aby pozwiedzać wyspę. Został więc wtorek. W restauracji przy basenie zjedliśmy lunch. Oczywiście ryby i owoce morza i panowie poszli smakować kąpieli w basenie, a my, kobiety poszłyśmy znowu na spacer. Znaną ścieżką nad ocean, a potem na górę Amarilla.
  
      Montana Amarilla jest najsłynniejszym obszarem wioski. To chroniona strefa krajobrazowa, gdzie spacerując po różnych ścieżkach podziwiać można widok rozpościerający się pomiędzy górami w oddali, a oceanem. Spokoju okolicy nie zakłóca  żaden samochód,  jest to obszar idealny dla spacerowiczów  szukających relaksu i ciszy.


      Południe Teneryfy to słońce i brak deszczu. Drobny deszcz pada w tym rejonie 5 do 10 razy w roku. Suchy klimat sprawia, że jest to rejon krajobrazu półpustynnego. Wchodząc na Amarillę mogłyśmy tego dotknąć z bliska. Tylko gdzie nie gdzie zieleniły się kaktusy, a inne krzewy czekały na deszcz, aby wypuścić swoje drobne listki. Rosły też tam krzewinki jakby poskręcane z cienkiego drutu, ale to też urzekający widok.



  
           Oczywiście, że są w tym rejonie też obszary zielone, ale są one sztucznie nawadniane.
  
      W sobotę, tj. trzeciego dnia postanowiliśmy wyruszyć na zwiedzanie wyspy. Samochód z przyhotelowej wypożyczalni czekał na parkingu, trasa opatrzona na mapie i w przewodnikach była w mojej głowie, więc po śniadaniu ruszyliśmy. Słońce próbowało przebić się przez mgiełki. Nad górami były szare chmury.
  
      Pierwszym punktem naszej wyprawy była niewielka miejscowość Arico. To miejscowość w której czas się zatrzymał. Idealna  na urlop z dala od turystycznego zgiełku.  Trzy sąsiadujące ze sobą osady to Villa de Arico, Arico Viejo  i Arico Nuevo. My zatrzymaliśmy się w Arico Nuevo. Wbrew pozorom to wcale nie nowe miasteczko, a osada  tradycyjnych białych domków skupionych wokół ryneczku  z  XVII wiecznym kościołem San Juan Bautista i  małymi, krętymi, wąskimi uliczkami. Słoneczna pogoda i absolutny brak turystów to kolejna zaleta tego miejsca.





     
      Tereny wokół Arico są  użytkowane rolniczo. Uprawia się tam głównie owoce, warzywa i ziemniaki. Bardzo naturalistyczny obraz kanaryjskiej prowincji można zobaczyć  w oddalonej zaledwie o kilka kilometrów wiosce Icor. Stoi tam kilka typowych dla wyspiarskiej architektury domów wraz z zabudowaniami gospodarczym.

  
      Stamtąd pojechaliśmy krętą drogą z widokami na ocean, w kierunku autostrady, aby dalej zmierzać nią wzdłuż wybrzeża do Guimar.
  
Guimar to „białe” miasteczko z kościołem, placykiem przed nim i tradycyjną zabudową.

  
       Powodem naszego tutaj przyjazdu były jednak piramidy. Przypominają one te z Meksyku czy Peru. Przez długi okres uważano, że są to jedynie kupy kamieni znajdowane podczas orki i składane przez miejscowych rolników. W 1991 roku  norweski podróżnik  Thor Heyerdahl obalił tą teorię. Ustalił na przykład że, kamienie na rogach piramid noszą ślady obróbki i że ziemia przed ich budową została wyrównana. Zbudowane zostały nie z okolicznych kamieni, lecz ze skał wulkanicznych. Zostały ustawione w taki sposób, że podczas przesilenia letniego z platformy najwyższej z nich widać podwójny zachód słońca; słońce zachodzi za wysokim szczytem górskim, pojawia się ponownie i zachodzi jeszcze raz za kolejną górą. Wszystkie mają schody po zachodniej stronie, co w przesilenie zimowe, pozwala wchodzącym na nie rankiem obserwować wschód słońca. Nie udało się niestety ustalić Heyerdahlowi wieku piramid, ani kto je zbudował.

      W  1998 roku obszar na którym znajdują się piramidy, został udostępniony do zwiedzania jako park. Za jedenaście euro można spacerować wśród różnorodnej roślinności i odpoczywać, siedząc na ławeczkach pomiędzy górami i oceanem. 




   
      Najbardziej zaintrygowała mnie roślina, kwiat,  zwana, jak się później okazało Różą Teneryfską, Aeonium undulatum, ze względu na jej piękny olbrzymi wręcz kwiatostan.
  
      Po nasyceniu oczu i ducha w miejscowej restauracji nasyciliśmy ciało. Obiad nie był tani, ale smaczny i bardzo  miła obsługa. Miejsce też ciche, przytulne, w ogródku na patio.
      Kolejnym miejscem naszego zatrzymania było malownicze, małe miasteczko nad samym oceanem, Candelaria, uważane za ośrodek kultu religijnego, zwane też miastem Maryjnym.  Nad samym brzegiem oceanu znajduje się tam bazylika Matki Boskiej z Candelarii, która jest patronką  archipelagu kanaryjskiego. Bazylika została ukończona  w 1959 roku. Przestronne wnętrze może pomieścić nawet 5.000 osób. Wcześniej, od początku czasów chrystianizacji Wysp Kanaryjskich, czyli od 1497 roku, w tym miejscu wznoszono inne świątynie. Od 1672 istniało sanktuarium maryjne, które spłonęło w 1789. W styczniu 2011 papież Benedykt XVI podniósł status świątyni do rangi bazyliki mniejszej. We wnętrzu uwagę przyciąga ołtarz główny z posągiem patronki Wysp Kanaryjskich – Virgen de Candelaria.

  
       Miejscowość przyciąga w związku  z  bazyliką licznych pielgrzymów, ale swą malowniczością też turystów. Posiada ładne plaże, o których my tylko czytaliśmy, bo zabrakło czasu oraz w centrum miasta nadmorską promenadę. Tuż przy samej bazylice znajduje się plac  Plaza de la Patrona de Canarias. Znajduje się na nim dziewięć posągów  z brązu, przedstawiających  postaci dawnych wodzów tzw. Menceyes.

      Pospacerowaliśmy malowniczymi uliczkami, zrobiłam zakup butów, bo niestety te, które miałam właśnie na nogach mi się rozwaliły. Zahaczyłam nogą o jakiś kamlot i oderwała się połowa podeszwy. Przywiozłam więc sobie pamiątkę w postaci  japonek. Przed nami była jeszcze na ten dzień długa droga, więc bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy dalej.
Jechaliśmy autostradą na wschód. Po drodze była stolica Santa Cruz de Tenerife. Liczy ponad 220 tysięcy mieszkańców. Jest drugim, co do liczby mieszkańców miastem Wysp Kanaryjskich i zarazem największym miastem Teneryfy. Jest też ważnym portem transatlantyckim. Działa tam rafineria zbudowana w 1930 roku. Największym źródłem dochodu miasta jest jednak turystyka. Już przy wjeździe wita majestatyczny budynek opery wznoszony w latach 1997-2003,  który stał się symbolem architektonicznym miasta.
  
      My jednak nie skorzystaliśmy  z atrakcji turystycznych tego miejsca. Mknęliśmy dalej. Interesowały nas góry Anaga. Kilka kilometrów za stolicą Santa Cruz w miejscowości San Andrés, według mojej mapy kończy się autostrada. Według przewodników, bo tego nie sprawdziliśmy, na długość blisko jednego kilometra rozciąga się tam żółta plaża. Piasek na nią przywieziono specjalnie z pustyni Sahara. My skręciliśmy na drogę TF-12, która zaprowadzić nas miała w góry. Miasteczko San Andres,  wspinąjące się na zbocze góry oglądaliśmy tylko zza okna samochodu.

      Góry Anaga to niezbyt wysokie pasmo wulkanicznych szczytów w północno- wschodniej części wyspy. Geologicznie stanowią najstarszą część wyspy. To głębokie doliny, wawrzynowe lasy, skaliste wybrzeża i wśród tego zagubione niewielkie miasteczka. Teren słabo zaludniony i rzadko odwiedzany przez turystów. Miejsce idealne na piesze wędrówki. Zresztą znaki zapraszają.
      My mieliśmy tylko jeden dzień na ten rejon i to wspólnie z tym co po drodze. Pozostała nam jedynie penetracja samochodem z wioski do wioski. Po drodze widoki zachęcały do zatrzymania, ale wąska szosa i zakręt goniący zakręt nie pozwalał na zatrzymanie się. Napawałam się widokiem zza szyb.



  
      Pierwszy postój zrobiliśmy przy Mirador de Bailadero, skąd roztacza się widok na góry i leżące na wybrzeżu miasteczko Taganana.

  
      Stamtąd , drogą prowadzącą przez wawrzynowe lasy, pojechaliśmy do ukrytej wśród gór, wydawałoby się zapomnianej, osady Chamoraga.
  
      To stąd również prowadzi kilka szlaków pieszych. Żal, że my tylko na chwilę. Tak chciałabym połazić wśród tej innej niż nasza zieleni.
      Z Chamoragi można wrócić tylko tą samą drogą, którą się przyjechało, bo tam się ona po prostu kończy. Wróciliśmy więc do Mirador de Bailadero, a stamtąd stromą i krętą drogą do Taganany.  


      Zdaniem niektórych, osadę w tak niedostępnym miejscu założyli włoscy rozbitkowie. Według relacji historycznych założył ją w 1501 roku Alonso Fernandez de Lugo. Swój intensywny rozwój zawdzięczała uprawie trzciny cukrowej i  produkcji wina. Otoczona przez góry Anaga  jest częścią Parku Naturalnego Rural.
      Do samego jej centrum dojechaliśmy wąską, szerokości zaledwie samochodu, uliczką. Stanowi go niewielki placyk z kilkoma drzewami, ławkami oraz popiersiem kapłana Isidoro Cantero Andrada, przy  XVI wiecznym kościelnego  Nuestra Señora de Las Nieves. Kościół był zamknięty. Otwarta była natomiast stojąca po przeciwnej stronie placu pochodząca z 1621 roku kaplica, pustelnia Św. Katarzyny Aleksandryjskiej – Santa Catalina, będącej patronką Taganany. W środku siedziało kilka kobiet. Nie wiem czy się modliły, czy po prostu rozmawiały. Taganana  do  1812 roku posiadała prawa miejskie i miała własny ratusz. Wąską uliczką poszliśmy do samego jej końca, czyli dalej niż mogą jechać auta. Na dachach znajdujących się wzdłuż niej domostw, porządku pilnowały szczekające na nas psy. Na niewielkich poletkach uprawy warzyw i bananów. Góry Anaga to rejon bardzo zielony.



      Ze skraju uliczki widać było wybrzeże. Niewielkie miasteczko Almaciga i dwie potężne skały wystające z oceanu, Roques de Anaga.  Dalej jest jeszcze, zamieszkała ponoć przez siedem osób, wioska  El Draguillo i tam droga się kończy.
  
      My zrezygnowaliśmy ze zjazdu w dół. Było już późno. Robiło się ciemno, a my nie wiedzieliśmy gdzie będzie najbliższa stacja benzynowa. Wracając do autostrady w San Andres, drogą wśród wawrzynowych lasów, pełnej zakrętów, zrobiło się dżdżysto i mgliście.  Jutro czekała nas kolejna dawka zwiedzania.
          Następnego dnia, w niedzielę w planie były miasteczka. Z samego rana, po śniadaniu, autostradą na wschód, przez Santa Cruz dojechaliśmy do La Laguny. San Cristobal de La Laguna, bo tak brzmi pełna nazwa miasta,  czyli miasto świętego Krzysztofa,  jest pierwszym hiszpańskim miastem kolonialnym. Założono go w 1837 roku na osuszonej lagunie. Jednak historia miasta sięga końca XV wieku. Zostało tam założone przez andaluzyjskiego arystokratę Alonso Fernández de Lugo  jako baza wypadowa do podboju wyspy. W tym uniwersyteckim mieście jest co zwiedzać. W 1999 roku UNESCO wpisało jej starówkę na Listę Światowego Dziedzictwa. Rozpoczęliśmy od Plaza del Adelantado. Znajduje się tuż obok dużego parkingu, na którym zatrzymaliśmy się po wjeździe do miasta z autostrady. Parking za darmo. Plac del Adelantado to obszerny, kwadratowy skwer, w którego centralnym punkcie  stoi marmurowa fontanna pochodząca z 1870. Przy Placu znajduje się kilka ładnych zabytków. XIX wieczny, klasycystyczny ratusz. Bezpośrednio do ratusza przylega neogotycki budynek pochodzący z 1912 r. Dawniej było to kolegium dominikańskie, a obecnie znajduje się w nim miejskie archiwum historyczne. Budynek żeńskiego klasztoru Santa  Catalina de Siena  wraz z kościołem powstały w 1611 r. Pałac Nava wybudowany przez wnuka niemieckiego najemnika i przyjaciela Alonso Fernández de Lugo, biorącego bezpośredni udział w zdobywaniu wyspy . Niewielka XVI-wieczna pustelnia, Ermita de San Migel. Kapliczka miała pierwotnie stanowić  rodzinny skarbiec Alonso Fernández de Lugo.


    
      Z Placu prowadzi uliczka  Calle Obispo Rey Redondo, która skupia chyba same zabytkowe budynki, pomarańczowy Casa del Corregidor, niebieski Casa de la Alhondiga czy kolejny Casa de los Capitanes lub  Casa Mesa.

  
      W Casa de los Capitanes mieści się centrum informacji turystycznej. Jest więc udostępniony zwiedzającym. Mieliśmy zatem okazję zobaczyć go od strony pięknego patia.
  
      Idąc dalej uliczka dochodzi się do katedry Nuestra Senora de los Remedios. Ta trójnawowa świątynia wybudowana została w 1915 roku w miejscu wcześniejszej neoklasycznej budowli, której fasadę udało się zachować.

      
          Dalej mijamy eklektyczny budynek teatru,
  
i dochodzimy do Plaza de la Concepcion.
      Znajduje się tu najstarszy w La Lagunie i pierwszy na wyspie kościół Nuestra Senora de la Concepcion.
      W przewodnikach zachęcają, aby wejść na wieżę, skąd rozciąga się piękny widok na miasto. Niestety, była niedziela, w kościele odprawiała się msza święta, nie chcieliśmy więc robić zamieszania i szukać wejścia na wieżę. Opuściliśmy więc plac pełen ludzi, odbywał się na nim jakiś festyn, i skierowaliśmy się do ulicy  San Agustin. Na uwagę tu zwracają przede wszystkim Casa Salazar, obecnie Pałac Biskupi. Wybudowany w 1664 roku, pierwotnie  należał do rodziny hrabiów Valle de Salzar.
  
      Pałaco de Lercaro wybudowany w 1593 r. przez Francisco Lercaro de Leon, w którym obecnie mieści się Muzeum Historii i Antropologii Teneryfy.
      Szpital de Nuestra Senora de los Dolores  wraz z jednonawową kaplicą Matki Bolesnej założony w 1515 r.
  
      Instituto de Canarias Pinto Cabrera to szkoła publiczna założona w 1792 roku  jako pierwszy Uniwersytet. Powstała  na terenie dawnego klasztoru augustianów.
          Miło było spacerować starymi uliczkami, którym przywrócono ich świetność.

    
     W przewodnikach piszą o La Lagunie, że tam pada najczęściej i najwięcej. Warto więc zabrać coś przeciwdeszczowego. Rzeczywiście spadło kilka kropel deszczu. My tego nawet nie zauważyliśmy. Miejscowi chodzili jednak z parasolkami. Nas poganiał trochę czas. Chcieliśmy zobaczyć jeszcze inne miejsca. Ruszyliśmy więc w drogę. Z Laguny do Tacoronte można dojechać w kilka minut autostradą. My wybraliśmy drogę ciekawszą przez  Guamasę, Valle Guerrę i El Pris, z pięknymi widokami.

      W El Pris zatrzymaliśmy się na posiłek. Jest to rybacka wioska nad oceanem. W nadbrzeżnej knajpce niewiele miejscowych. Starszy pan o lasce z pozłacaną główką, złotym zegarkiem i sygnetem na palcu, jakaś rodzina z dzieckiem, chromy o kuli i jeszcze kilka osób i my. Czyli normalne codzienne życie.


  
      Posileni,  mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Kolejne było Tacoronte, będące stolicą  jednego z regionów winiarskich Teneryfy. Piszą, że to miasto raczej nowoczesne i nie ciekawe. Co więc w nim zobaczyliśmy?  Krótka uliczka, od miejsca naszego postoju,
  
doprowadziła nas do niewielkiego placyku  Del Cristo, przy którym znajduje się XVII wieczny klasztor San Agustin i Sanktuarium Chrystusa Boleści.
  
      Było już popołudnie i kościół był zamknięty. Na placyku przed nim rozwieszone osłony, a pod nimi rozpoczęte prace układania kwiatowych dywanów z kolorowej lawy. Dywany takie układa się z okazji Bożego Ciała.
        Od placyku uliczka prowadząca w dół, do parku
i inna, zielona aleja w kierunku kościoła parafialnego św. Katarzyny Aleksandryjskiej Męczennicy. Zachwycać mogą rosnące, chyba samopas, nasturcje. Pną się po wszystkim co możliwe, tworząc kolorowy kobierzec.
      Obecny kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej Męczennicy został zbudowany na miejscu kaplicy, wybudowanej  w 1545 roku przez pierwszych mieszkańców Tacoronte.


   
      Z placyku Santa Catalina, przed kościołem, otoczonego starą zabudową, rozciąga się widok na ocean.
  
       Spacer po mieście powiązany ze zwiedzaniem nie trwał zbyt długo. Według mojego planu czekało Puerto de la Cruz. Według przewodnika w El Sauzal, mijanego po drodze, są piękne punkty widokowe. Zatrzymaliśmy się przy parku La Lavaderos. Park  jako rekreacyjny został otwarty 1987 roku, ale istniał od wieków. Kobiety z El Sauzal przychodziły tam robić pranie i  posłuchać  plotek. Park ten nie jest typowym ogrodem publicznym. Pnie się po trasach w dół w kierunku oceanu. Strome zejścia są gęsto zarośnięte roślinnością. Stwarza wrażenie zaczarowanego ogrodu. I oczywiście piękny widok z jego tarasów. Warto było się zatrzymać. 




 
      I wreszcie dojechaliśmy do Puerto de la Cruz, słonecznego punktu północnej części wyspy. Ponoć nawet jeżeli na północy pada deszcz, w Puerto de la Cruz świeci słońce. Nie jest tam jednak tak ciepło i słonecznie jak na południu. Historia tego miasta sięga początków XVI w.n.e. kiedy było ono portem rybackim.  Od 1808 roku posiada obecną nazwę. Po wybuchu wulkanu i zniszczeniu portu w Garachico,  zostało najważniejszym portem na Teneryfie.  W latach 60-tych XX wieku to w Puerto rozpoczęła się przygoda wyspy z turystyką. Nastąpiła gwałtowna rozbudowa, hotele, bary, restauracje i wszystko czego potrzebuje turysta. Zachowano jednak typowy kanaryjski klimat.


  
      Centralnym punktem starej części miasta jest Plaza del Charco /charco oznacza kałuża/ obsadzony indyjskimi wawrzynami, a wokół stare kamienice i nowoczesne budynki.
  
      Poszliśmy też do XVII wiecznego kościoła  Nuestra de la Pena Francia /Kościół Matki Boskiej na Skale Francji/. Kościół ten powstał w 1684 roku na miejscu kaplicy starej pustelni, a jego wieża została dobudowana w 1898 roku. Mieści się w nim obraz Matki Boskiej na Skale Francji.
  
     Przed kościołem znowu był jakiś festyn, dalej wzdłuż ulicy prowadzone były jakieś prace remontowe. Było więc trochę utrudnień. Niewiele można było zobaczyć i  oczywiście tłok. Doszliśmy jednak do ulicy Calle San Telmo, aby zerknąć na pobrzeże,
i wróciliśmy do miejsca naszego startu w tym mieście, na Paseo de Luis Lawaggi, uliczki, bulwaru przy którym znajduje się  El Penon del Fraile, jeden z symboli miasta. Gigantyczna skała będąca wynikiem erupcji w 1430 roku. W XVII wieku była miejscem modlitw i medytacji pewnego zakonnika. W XIX wieku pobudowano schody, a na szczycie kopułę z krzyżem.
      Idąc Paseo de Luis Lawaggi, doszlibyśmy do zamku de San Filipe. Niestety nasi towarzysze byli już chyba zmęczeni. Kolejne miejsca zwiedzania traktowali  jako „zaliczanie”. Zrobiliśmy więc sobie przerwę na kawę i lody i ruszyliśmy do La Orotawy. Puerto de la Cruz w mojej pamięci pozostanie jako kurort, z dużą ilością ulicznej zieleni i z parkami, do których niestety nie weszliśmy. Zabrakło czasu, aby połazić i zakosztować klimatu miasta. Jeśli kiedyś tam wróciłabym, to na cały dzień. Drugim miejscem do którego chciałabym wrócić to La Orotawa. To doskonale zachowane kolonialne miasto o stromych uliczkach schodzących  ku morzu, ogrodowych tarasach z wodą szemrającą w fontannach, urokliwych placykach oraz wąskich, brukowanych uliczkach, na których przed  wiekami tętniło życie,  z historycznymi XVII i XVIII wiecznymi budowlami i  kolonialnymi rezydencjami .



      Piękne  fasady domów i pałaców należące niegdyś do hiszpańskiej szlachty, ale też urokliwe kościoły zwieńczone wieżami o fantazyjnych kształtach. Jednym z nich jest Iglesia de la Concepción, uważany za najpiękniejszy barokowy kościół miasta, a nawet całego archipelagu.
      Pod koniec ulicy Thomas Street Zerolo, przy której znajdują się piękne XVII i XVIII wieczne rezydencje, jest kościół Santo Domingo. To dawny klasztor  dominikanów  i jego kaplica San Benito.
      Przy Plaza de la Constitucion znajduje się XVII wieczny, trzynawowy barokowy kościół San Agustin oraz dawna siedziba zakonu augustynów.
  
Plaza de la Constitucion zamyka taras widokowy z  piękną panoramę miasta.

 
      Żałowałam, że nie pochodziliśmy po tarasowym ogrodzie, za którym wznosi się pałacyk Liceo de Taoro, siedziba prywatnego stowarzyszenia kulturalnego i nie wypiliśmy kawy czy herbaty w miejscowej kawiarence.
      My poszliśmy na Plac General Franco, gdzie wznosi się neoklasycystyczny ratusz. Za ratuszem jest ogród botaniczny, ale  ten  też pozostał na następny raz, oczywiście jeżeli takowy będzie.
  
      Ratusz był nieco osłonięty, bo zaczęto przygotowania do Bożego Ciała. Tradycją La Orotawy, ale nie tylko tam, jest tworzenie na obchody święta Bożego Ciała, osobliwych dywanów z kwiatów i ziemi wulkanicznej.
  
        Te dwa miejsca  Puerto de la Cruz i La Orotawa, pozostawiły niedosyt. Zbyt dużo zostało do zobaczenia. Niestety zbliżał się wieczór i trzeba było wracać. Na tym zakończyliśmy samodzielne zwiedzanie wyspy. Następne dni miały być jako zorganizowane wycieczki polecone przez naszego rezydenta Pana Michała jakiś tam.
Zatem w poniedziałek z samego rana musieliśmy pójść na parking przy supermarkecie, skąd mieliśmy odjeżdżać na wycieczkę po północno-zachodniej części wyspy. Trochę zastanawiające dlaczego, skoro jechaliśmy tylko we czwórkę, bus nie podjechał pod nasz hotel, jak to miało miejsce w przypadku jakiejś innej wycieczki, której odjazd widzieliśmy. Z tamtego miejsca pojechaliśmy jeszcze po dwie osoby do Playa de las Americas. Playa de las Americas to centrum turystyczne zlokalizowane na południu Teneryfy, na terenie dwóch gmin, Arona i Adeje. Rozciąga się od zachodniej strony góry Chayofita do plaży El Bobo. Rozwinęło się w latach 60 tych  XX wieku.
      Pierwszym miejscem do którego nas zawiózł nas nasz kierowca i przewodnik w jednej osobie było Los Gigantes. Są to potężne klify w zachodniej części masywu Teno, utworzone przez zastygłą lawę. Punktów widokowych, aby je oglądać jest kilka. My zostaliśmy zawiezieni do jednego. Przy  drodze prowadzącą do Puerto Santiago znajduje się punkt Mirador de Archipenque, skąd roztacza się  widok na klif Los Gigantes i miejscowość o tej samej nazwie.
  
      Następnym punktem naszej wizyty był znajdujący się 16 km za kompleksem turystycznym Playa de las Américas, a istniejący od roku 1985  sklep Perfumes Naturales  z oryginalnymi pamiątkami z Teneryfy.
      Sklep posiada sporą ekspozycję biżuterii z kamieniami półszlachetnymi oraz szlachetnymi. Szczególnie uwagę zwracają oliwin i obsydian. Oliwin jest to jasnozielony kamień półszlachetny. Był bardzo ceniony w epoce baroku. Występuje w lawie wulkanicznej na Wyspach Kanaryjskich. Używany w biżuterii i wyrobach z 18-karatowego złota jest uważany za kamień szlachetny. W jubilerstwie ceniony jest również półszlachetny czarny, niezwykle twardy obsydian. W ofercie jest też  kolekcja wyrobów z pereł. Sklep oferuje również oryginalne globusy z kamieni półszlachetnych, w których siatka południków i równoleżników jest wykonana z 18-karatowego złota, naturalne perfumy robione z kwiatów i ziół występujących na Wyspach Kanaryjskich, typowe kanaryjskie sosy mojos, miód palmowy, ceramikę itp. Było też stoisko z chińskimi koszulkami z napisem Teneryfa. Po zrobieniu drobnych zakupów ruszyliśmy do niewielkiej miejscowości leżącej na wysokości 600 metrów n.p.m – Masca. Wąska, pełna zakrętów droga wiodła w górę. Przed każdym zakrętem kierowca sygnalizował klaksonem swoją obecność. Widoki jak zwykle zapierały dech.


      Masca to malownicza wioska położona w Parku Krajobrazowym Teno, z której prowadzi do oceanu i plaży kilku kilometrowy  wąwóz o tej samej nazwie.
      Przed wiekami wioskę zamieszkiwali piraci. Obecnie sprawia wrażenie całkowicie wyludnionej, a jednak jest ukierunkowana na turystów. Czynne są sklepiki z pamiątkami i kawiarnia.


      Kolejne było Garachico. Miasto  założone zostało  po podbiciu Teneryfy w 1496 roku przez genueńskiego bankiera Krzysztofa de Ponte. XVI i XVII wiek to główny port wyspy.  Statki załadowane winem i cukrem przewożonym do Ameryki i Europy zapewniały mu rozwój ekonomiczny . W 1706 roku wybuch wulkanu  Trewejo zakończył złoty okres w historii miasta. Spływająca  lawa  zrównała z ziemią  znaczną jego część, a przede wszystkim port, który został praktycznie całkowicie zniszczony. Miasto odbudowało się, jednak nigdy nie wróciło do swojej potęgi. Pozostało zaledwie małym portem dla rybaków. Przeszliśmy się wzdłuż wybrzeża El Caleton i w przybrzeżnej knajpce z widokiem na fortecę Castillo de San Miguel,  ocalałej z erupcji wulkanicznej, zjedliśmy obiad.


  
      W miasteczku byłoby co oglądać, niestety nasz pilot i kierowca tego nie przewidywał. Za zachowanie dziedzictwa kulturowego i historycznego oraz za dbanie o wygląd miasta, Garachico otrzymało w 1980 roku Złoty Medal Sztuk Pięknych Króla Hiszpanii, a historyczne centrum miasta w 1994 roku ogłoszono przez Rząd Kanaryjski dobrem kultury. My mogliśmy zobaczyć nieco tylko  zza okna i zejść na powulkaniczną plażę. Niedaleko brzegu wystaje z oceanu charakterystyczna  skała, sprawiająca wrażenie wyspy.


      No i jak zwykle roślinność. To co u nas rośnie w doniczkach jako niewielkie, pokojowe, tam mało że w gruncie i duże, to jeszcze zakwita i owocuje.
      Z Garachico pojechaliśmy do Icod de los Vinos. Powodem sławy tego miasteczka jest drzewo Drago Milenario, 800 letnia dracena, zwana Drzewem Smoczym. Miasto założyli w 1501 roku hiszpańscy konkwistadorzy na miejscu istniejącej tam wcześniej osady Guanczów. Posiada ładną kanaryjską zabudowę oraz kilka zabytkowych budowli. Jedną z nich jest istniejący przy Plaza de Andrés de Lorenzo Cáceres, kościół Iglesia de San Marcos, wzniesiony w XVI wieku i wielokrotnie przebudowywany w kolejnych stuleciach. Obecnie służy jako Muzeum Sztuki Sakralnej.
  
      Na placu przed kościołem ciekawe drzewa. Wielkie fikusy, drzewo z napowietrznymi korzeniami jedno, a jakby o dwóch pniach, palmy z ciekawymi szyszkami.
    
      Nasza obecność w Icod de los Vinos ograniczona została do Placu wokół słynnej draceny i przejście brukowaną uliczką do placu Plaza de la Pila, wokół którego stoi kilka pięknych budynków w stylu kolonialnym.


  
      Kilka kroków za parkingiem, gdzie stał nasz bus był ciekawy budynek ratusza, połączony z pozostałościami siedziby zakonu św Sebastiana, na miejscu którego został wybudowany. Niestety nasz Pan pilot o tym zapomniał. Zaprowadził nas natomiast na degustację win i likierów, zapewne z nadzieją, że coś kupimy.
Z Icod de los Vinos do Puerto de la Cruz jest zaledwie 16 kilometrów. Zamyka się więc droga, jaką przejechaliśmy wokół wyspy. Pozostał jeszcze jej środek. Dla nas to ostatni punkt programu, Park Nacional del Teide. Teide to wygasły wulkan, który  widoczny jest chyba z każdego miejsca wyspy. Wyrasta pośrodku potężnej kaldery Las Canadas. Kaldera ma średnicę ponad 17 kilometrów i 48 kilometrów obwodu. Znajduje się na wysokości 2000 metrów n.p.m i jest pozostałością po istniejącym tam wcześniej wulkanie o wysokości 6000 metrów, którego ściany zapadły się do morza.

      Z Icod de las Vinos droga znowu była kręta. Kierowca sygnalizował klaksonem swoje zbliżanie się do zakrętu. Na pewnej wysokości pojawiła się mgła, chmury czy może  chmuroopad. Chmury zatrzymują się na igliwiu sosen kanaryjskich, skraplając się tworzą strumyczki spływające do dolin i zasilają uprawy. Cokolwiek to było, to widoczności prawie nie było.
          Po wzniesieniu się ponad owe chmury pojawiło się słońce.
      Kaldera i Teide od 1954 roku jest Parkiem Narodowym, a od  2007 roku został wpisany na  Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.  Można tam podziwiać prawie księżycowy krajobraz na który składają się kratery wulkanów i zastygłe rzeki skamieniałej lawy, oraz wyrastającą po środku sylwetkę nieczynnego wulkanu Teide, stojącego na 3718 metrów nad poziomem morza.
      W okresie letnim, a nam się to właśnie udało jest tam różnorodność kwiatów, zwłaszcza kwitnący w tym czasie żmijowiec.


    
       Kolejką górską można podjechać pod prawie sam szczyt. Nasz Pan przewodnik nawet nas nie podwiózł do stacji kolejki, nie pytając, czy ktoś chciałby skorzystać z tej atrakcji. Zatrzymaliśmy się wśród malowniczych skał Roges de Garcia. Jest to coś niezwykłego.









  
      Piękne widoki i to co trzeba przyznać, dobre drogi. Teneryfa żyje z turystyki i wszystko robi pod turystów.  Im bardziej się oddalaliśmy od Teide, tym roślinność się zmieniała.

      Tym wyjazdem właściwie zakończyliśmy zwiedzanie Teneryfy. Następnego dnia mieliśmy obowiązkowe pranie mózgu przez Pana Michała jakiś tam. Aby dzień nie cały był  stracony, rano wybraliśmy się na Amarillę na wschód słońca. O siódmej było jeszcze szarawo, czyli inaczej niż u nas, bo w Polsce teraz już o czwartej jest widno. W oddali widać było tylko światła latarni. Ze względu na położenie wyspy bliżej równika,  wschód słońca   w okresie zimowym zaczyna się podobnie jak w Polsce około  7:00–7:30 czasu lokalnego, a zachód za  około 18:30–19:00. Daje to w okresie zimowym dłuższy dzień  w porównaniu z Polską o kilka godzin. W okresie letnim wschód słońca na Teneryfie zaczyna się później niż w Polsce i jest to ok 6:30-7:00 czasu lokalnego, zachód natomiast podobnie jak w Polsce w okresie letnim około 21:30-22:00 czasu lokalnego. Kiedy dotarliśmy na szczyt nad oceanem wisiała warstwa chmur. Wschód był zatem pełen dopiero ponad nimi.

  
         Wybrzeże Costa del Silencio zaraz po wschodzie słońca, widziane z Amarilli.
          Po południu poszliśmy na spacer, promenadą wzdłuż wybrzeża.

      W planie następnego dnia była Gomera,  przedostatnia pod względem powierzchni (378 km²) wyspa archipelagu Wysp Kanaryjskich. La Gomera leży najbliżej Teneryfy. Odkryta przez  Hiszpanów w XV wieku  i stopniowo zasiedlana przez hiszpańskich osadników. Kultura Guanczów została szybko zdominowana i praktycznie zanikła. O wyspie chciałoby się powiedzieć  dzika, zielona i najmniej znana, dlatego że najbardziej chroniona, ekologiczna perełka. Jest prawdziwym rajem dla miłośników przyrody. Jej górski i nieregularny krajobraz pełen jest kontrastów, doliny pokryte palmami, rozległe wąwozy i lasy porośnięte prehistoryczną roślinnością. Tradycyjna zabudowa. Osobliwością jest tam język gwizdów „el silbo”. Jest to  system porozumiewania się  polegający na naśladowaniu sylab przy pomocy gwizdów. Przez wieki mieszkańcy wyspy w ten sposób się  komunikowali.  Wyspa jest idealnym miejscem na wakacje dla tych, którzy pragną spokoju i kontaktu z  naturą. Liczne szlaki turystyczne zachęcają do odbywania długich spacerów zielonymi dolinami oraz stromymi, skalnymi zboczami. Chciałabym tam wrócić.  My dopłynęliśmy na wyspę promem.

      Dalej busem z naszym kierowcą i osobistym / dla 6 osób/ przewodnikiem pojechaliśmy w głąb wyspy. Widoki zapraszały do zatrzymana, ale ze względu na bezpieczeństwo, możliwe jest to tylko w wyznaczonych miejscach. Można  pstrykać fotki przez szybę.

  
      Jadąc drogą GM-1 z San Sebastian do Agulo i Vallehermoso, pierwszy przystanek zrobiliśmy w  Hermigua. W okolicy tej miejscowości  wznoszą się ciekawe formacje skalne nazywane San Pedro y San Pablo/ Św. Piotr i Św. Paweł/.  Niektórzy nazywają je ponoć bramą do nieba.
  
      Molino de Gofio do którego dotarliśmy  to pewnego rodzaju muzeum, tradycyjne gospodarstwo ekologiczne, Ogród Botaniczny i młyn kukurydziany, sklep z  regionalnymi pamiątkami  i miejsce gdzie można skosztować pysznych napojów. Pilot oprowadzał od rośliny do rośliny i określał je według nazw.

   
      Po raz pierwszy i może ostatni miałam możliwość zobaczyć uprawę bananów. Banan jest drugim najstarszym po mango owocem uprawianym przez człowieka i obok ryżu, pszenicy i kukurydzy  najważniejszą uprawą na świecie. Na Wyspy Kanaryjskie dotarł  XV wieku. Bananowce nie są drzewami lecz bylinami, bo nie mają pni z narastającymi pierścieniami. Nie są też długowieczne. Kiedy bananowiec obdarzy owocem jest ścinany w całości i kończy się jego żywot. Z rośliny wyrasta jedna łodyga z fioletowo-niebieskim kwiatem, niczym kobiecy warkocz, a potem  rodzi około 400 owoców.
  
        Banany z wysp nie są uznane za owoce- banany, ponieważ nie posiadają odpowiednich rozmiarów, uznawanych przez Unię Europejską jako właściwe dla banana.
Jadąc dalej w kierunku Agulo podziwialiśmy kolejne widoki. Miasta zawieszone na zboczach, tarasowe uprawy i   cypel Punta Gabina.




  
         Zza chmur wyłaniał się Teide na Teneryfie.
  
         Droga stawała się coraz węższa i nadal była kręta. Byliśmy coraz wyżej.

  
      Aqulo zostało w dole, a my dotarliśmy do Mirador de Abrante, punktu widokowego na ocean, Teneryfę z Teide i miasteczko Aqulo w dole. W tym miejscu na grzbiecie Abrante/ 620 metrów n.p.m./na skraju klifu wybudowano restaurację i kawiarnię . Osobliwością tego miejsca jest kilku metrowa szklana platforma wysunięta nad przepaścią, również ze szklana podłogą.

  
      Jest to miejsce z którego prowadzą szlaki piesze np. do Aqulo. Jest to miejsce z super widokami. Obiad w takich warunkach smakował podwójnie dobrze. W restauracji zaprezentowano nam też język gwizdany. Czyli wszystkie atrakcje na raz. 





  
        To jednak nie był koniec naszej wyprawy, wiec ruszyliśmy dalej.
       Celem był jeszcze Park Narodowy Garajonay. Po drodze punkt widokowy na Vallehermoso i Roque Cano.
          Park Garajonay zajmuje 10% powierzchni wyspy Gomera. Został założony w 1981 roku, a już w 1986 wpisany został na listę UNESCO. Jego nazwa bierze się od najwyższego punktu wyspy, wzgórza Garajonay /1487 m/. Park słynie z największego na świecie lasu wawrzynowego, będącego leśną formacją, która w trzeciorzędzie pokrywała niemal całą Europę. Las przetrwał dzięki panującym na Wyspie warunkom klimatycznym, niewielkim wahaniom rocznym temperatury, obfitym opadom i stałej wilgotności utrzymywanej przez gęste mgły. Lasy wawrzynowe, wraz z lasami  wrzoścowo woskownicowymi zajmują ok. 90% powierzchni parku. Pozostałe to sosna kanaryjska i gatunki egzotyczne. Mnie urzekły jeszcze łany fioletowych bodziszków. Zaraz zrodził się pomysł do naszego ogrodu.

  
      Zrobiło się chłodno, mokro i wręcz mroczno. Sosny kanaryjskie pochłaniały opad z chmur, co dało efekt mgły.

      Piękne widoki na jakiś czas się skończyły. Wróciły, kiedy skończyła się mgła, a raczej chmuroopad.



  
       W dole czekała na nas stolica Gomery, San Sebastian.
      Uważa się, że San Sebastian to miasto Kolumba na Gomerze. Zatrzymał się tam w 1492 roku przed wyprawą przez Atlantyk i odkryciem Ameryki.  Dom w którym mieszkał jest poświęcony jego pamięci. Miasteczko nie duże. Nieco ponad dwa tysiące mieszkańców. Z zabytków zachowała się gotycka forteca będąca  pozostałością zamku. Stoi pośrodku skweru z piękną roślinnością.
      Kościół, Iglesia de la Asuncion / Wniebowzięcia/ z  przełomu XV I XVI wieku. Jest to piękny przykład   kościoła w stylu kolonialnym. Odwiedzając to miejsce odnosi się wrażenie że czas się zatrzymał  i można przenieść się do czasu, kiedy Krzysztof Kolumb modlił przed wypłynięciem na swoją wyprawę.

          Wokół przy kościelnego placyku dawne domy.
    
         Stąd prowadzi uliczka do domu Krzysztofa Kolumba.  

         Tuż przy porcie, jest budynek ratusza w stylu kolonialnym.
      W innych uliczkach raczej w nowym stylu sklepiki i  kawiarnie. Nie zawsze czynne, bo sjesta. Wszędzie cisza i spokój.
      Aby wszystko nie było tradycyjnie, gdzieś  pomiędzy kościołem, a ratuszem stał współczesny pomnik Kolumba.
           Ostatnie spojrzenie na port i rejs na Teneryfę.
      Kołysało niemiłosiernie, ale dotarliśmy do naszego hotelu. Zostało pakowanie i następnego dnia po śniadaniu lotnisko. Znowu pięć i pół godziny lotu.
      Kiedy byliśmy już nad Polską, były gęste chmury. Bałam się przebijania przez nie, zwłaszcza, że będąc jeszcze nad nimi zobaczyłam widmo Brokenu. Jest to rzadkie zjawisko optyczne spotykane w górach. Polega na zaobserwowaniu własnego cienia na chmurze znajdującej się poniżej obserwatora. Czasem cień obserwatora otoczony jest tęczową obwódką zwaną gloria. Wśród taterników istnieje przesąd, że człowiek, który zobaczył  w górach widmo Brockenu, umrze w górach.  Ujrzenie zjawiska po raz trzeci  ma moc odczynienia uroku. W górach nigdy się z tym nie spotkałam, teraz po raz pierwszy. W glorii widziałam nasz samolot.
      Znając przesądy, nie ukrywam, że zrobiło to na mnie wrażenie. Zwłaszcza, kiedy podchodząc do lądowania, już prawie od ziemi, samolot poderwał się ponownie, a stwardessa zapowiedziała, że wchodzimy na drugi krąg. Bałam się niesamowicie. Kiedy szczęśliwie wylądowaliśmy, chciało mi się wręcz płakać.
Wielu nazywa  Wyspy Kanaryjskie Wyspami Szczęśliwymi . I może takimi są, ale kiedy wyszłam z samochodu przed furtką naszego domu, pomyślałam „było fajnie, ale tak jak u nas, tam nie pachniało, nie było rechotania naszych żab i nie śpiewały nasze ptaki. Tam tylko krzyczały papugi”. Miło było powrócić do domu.
/ czerwiec 2016 /

2 komentarze:

balexar pisze...

Wydaje mi się, że dla każdego kto lubi taki klimat i zwiedzanie ciekawych miejsc Teneryfa jest idealnym kierunkiem na wyjazd. Na pewno warto już na miejscu skorzystać także z usług tego typu if-activtenerife biura podróży, dzięki temu będziecie mogli zwiedzić najważniejsze miejsca i obiekty na wyspie. Polecam wam spróbować, na prawdę warto

♥ Łucja-Maria ♥ pisze...

Z wielką przyjemnością przeczytałam Twój kolejny, podróżniczy post.
Serdecznie pozdrawiam:)
Łucja - Maria